Jestem nienormalna – płaczę przy grze

Czyli moje wrażenia z To the Moon

To jedna z pozycji, które poleciłabym osobie przekonanej o tym, że gry komputerowe to tylko krwawe nawalanki, pozbawione głębi strzelanki, w których tępomordy macho pacyfikuje świat przy wtórze pełnego zachwytu pisku biuściastej blondyny. Każdy tego typu tekst brzmi dla mnie równie kretyńsko co krytyka fantasy na podstawie jednej książki (albo w ogóle na podstawie wyobrażenia o tej literaturze, bo przecież kto zniżałby się do przeczytania choć strony Hobbita podczas gdy powszechnie wiadomo, że to bajeczka dla dzieci?). No dobrze, ale nie czas i miejsce na narzekania, dobrze się czuję w roli advocatus diaboli, ale dziś chciałam Wam opowiedzieć o czymś zupełnie innym.

vsetop.com_1424348280_to_the_moon

Czyli pamięć

To The Moon ze studia Freebird Games to krótki, czterogodzinny indyk, który pochłonął mnie na cały wieczór i pozostawił psychicznie sponiewieraną. To gra o umieraniu w spokoju i pułapkach pamięci.

Dwójka naukowców z firmy Sigmund Corp. (wszelkie skojarzenia z profesorem Freudem jak najbardziej zamierzone),  dr. Eva Rosalene i dr. Neil Wattsin, ląduje w domu starca, który jest bliski zejścia z tego świata. Montują skomplikowaną aparaturę, zakładają sobie oraz klientowi hełmy z wyrastającymi z nich kablami, po czym wirtualnie przenoszą się  do jego głowy. Odczytują wspomnienia jak nagrane fragmenty filmu, który obserwują od środka, czasami uczestnicząc w nich, a czasami obserwując jako niewidzialni spektatorzy. Przenoszą się między wspomnieniami za pomocą przedmiotów o szczególnym dla Johnny’ego znaczeniu. Zadaniem ich (oraz gracza) jest odnalezienie owych przedmiotów i jak najlepsze poznanie przeszłości klienta. Do czego jest im to potrzebne? Czyżby szukali ostatecznego dowodu na popełnioną w przeszłości zbrodnię? A może w umyśle Johna kryje się klucz do epokowego odkrycia?

ttmintro2-4eaeb6d-intro

Króliki. Króliki origami. Tysiące królików origami.

Nie, chodzi tylko o to, by podczas wydawania ostatniego tchnienia Johny był przekonany, że spełniło się jego największe marzenie. Dwójka uczonych ma przekształcić jego wspomnienia tak, by jego życie wyglądało zupełnie inaczej. Dla niego, bo o tym, co ujrzy i przeżyje umierający, wiedzą tylko oni.

Czyli dziobak

Właściwie przez całą grę obserwujemy krótkie wydarzenia, raczej prawdopodobne, proste, życiowe. Nie ma ani odrobiny taniego efekciarstwa. Część z nich na pewno przeżyło każde z nas. Nie ma nic spektakularnego w małomiasteczkowym festynie, no może poza najmniejszym na świecie diabelskim młynem ;-). Latarnia morska jest tajemnicza, z początku trochę groźna, ale nie liczcie na horror spod znaku Stephena Kinga. Tam, gdzie spodziewamy się psychopaty, jest zwykły socjopata, może trochę autystyczny, ale jego największym problemem jest komunikacja z najbliższymi. Napotykane osoby, podsłuchiwane dialogi, są prawdziwe.

moon1

A przy tym to wszystko jest tak niesamowicie zajmujące, aż nie jesteście w stanie wyjaśnić, czemu, ach, czemu ten cholerny dziobak tak was niepokoi?

Czyli gwiazdy

„I never told anyone, but… I’ve always thought they were lighthouses.

Billions of lighthouses… stuck at the far end of the sky.”

Przysłuchujemy się różnym rozmowom, wielu bardzo osobistym, takim, o których Johnny pewnie chciałby zapomnieć, a już na pewno ukryć ich fakt przed innymi. Możemy przyjąć dwie postawy wobec całej sytuacji – dr. Evy, która łączy profesjonalizm ze współczuciem oraz dr. Neila, nieco narwanego, sztucznie obojętnego, wyraźnie ukrywającego coś przed partnerką. Początkowo oboje traktują całe zadanie rutynowo, niektóre sceny nudzą ich, ale kiedy pojawiają się komplikacje, tracą rezon. Okazuje się, że dotarcie do najwcześniejszego wydarzenia, które zadecydowało o tym, kim będzie Johnny, nie jest takie proste. Mieliśmy wysłać go w gwiazdy, ale czy na pewno wystarczy zaciągnąć go na prelekcję organizowaną w szkole przez NASA? W dzieciństwie tkwią przyczyny naszych największych traum i odnalezienie ich to trudna sztuka.

card

Karta ze Steama.

Czyli śmierć

Od początku wiadomo, jak to wszystko się skończy. Pytanie tylko, czy będziemy oglądać koniec takim, o jakim marzył Johnny? I czy zdążymy przefasonować jego wspomnienia i wgrać nowe, zanim odejdzie – w smutku i żalu, zbolały i pokonany?

Cztery godziny, by przeżyć czyjeś życie i wysłać go w kosmos. Ja dałam radę, a Wy?

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *