Umierające domy

Podczas lektury „Rekina z parku Yoyogi” Joanny Bator trafiłam na termin haikyo, oznaczający uwielbienie dla ruin, opuszczonych budynków, parków i innych miejsc, w których przebywali kiedyś ludzie, a teraz żyją duchy albo bezdomni, a przede wszystkim rośliny i dzikie zwierzęta. Czasami wszystko to naraz.

Dawno się tak nie ucieszyłam. Odkryłam wyraz idealnie opisujący to, co lubię.

Stare zadbane ruiny, do których nawet zbliżyć się nie można, bo się rozlecą, aż tak mnie nie pociągają. Wiem, że to zabrzmi idiotycznie, ale brakuje mi w nich autentyczności. Rozumiem, że timberlandy współczesnego ciekawskiego turysty rozdepczą kruchy piaskowiec i byłaby to potworna strata, ale … nie lubię kultury za szybką, której doświadczać mogę co najwyżej w rękawiczkach.

Opowiem Wam o trzech miejscach, które swego czasu odwiedzałam. Jedno z nich już nie istnieje i żałuję, że nigdy nie przyszło mi do głosy, by je uwiecznić. Cóż, kiedy byłam w pierwszym z nich, dawno temu, w latach dziewięćdziesiątych, nie spodziewałam się, że tkanka miasta ma tak wysokie właściwości lecznicze, że na starych bliznach natychmiast wyrastają nowe członki.

01-sa-rzeczy-na-niebie-i-na-ziemi

Ruiny jako inspiracja dla fotografów – zdjęcie dzięki uprzejmości K.

A więc pierwszym takim miejscem była piękna gotycka kotłownia, niedaleko pętli autobusowej. Kilkupiętrowa, o sufitach ginących w mroku, z zagadkowymi dziurami w podłodze wiodącymi w jakieś bliżej nieokreślone piwnice. Z zewnątrz czerwona cegła, w środku wszystkie pomieszczenia czarne, jakby osmalone. Na nielicznych jasnych powierzchniach typowy polski street art zbuntowanej młodzieży – cytaty niepotrzebne. Czas prawdziwych murali dopiero miał nadejść.

Potem kilka razy mijałam to miejsce i patrzyłam tęsknie, mówiąc sobie, że jeszcze tu wrócę. A potem budynek nagle wyburzono – szybko, co nie dziwi, bo miało tu stanąć osiedle pełne ciasno upakowanych domków z oknami tak wielkimi i czystymi, że nie sposób odróżnić, kiedy są otwarte, a kiedy zawarte. Powstaje zatem ryzyko, że roztargniony właściciel, zapatrzony w ekran smartfona wypadnie przez okno prosto do mieszkania sąsiada z naprzeciwka – tak małe są odległości między budynkami. Takie czasy.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Różne postacie można spotkać w bunkrach

Drugie miejsce to opuszczona chatka w lesie w górach, w której ponoć pomieszkiwał zaprzyjaźniony z miejscowymi przestępca. Odkryłam ją z przyjaciółką zupełnie przypadkiem, idąc wzdłuż strumienia, tak jak obie lubiłyśmy – bez większego celu, ale by sprawdzić, co jest dalej, za kolejnym zakrętem. Zupełnie przypadkiem któraś z nas – nie pamiętam dokładnie, ja czy przyjaciółka – wypatrzyła wysoko na skarpie, schowany za drzewami domek. Niewiele myśląc, zeszłyśmy ze ścieżki i wdrapałyśmy się na zbocze. Naszym oczom ukazała się jednopiętrowa chatka ze spadzistym dachem. Składała się z dwóch części, jakby przedzielona wpół ścianą, ale tylko do jednej części wiodły drzwi. W środku było stare łóżko, stół, krzesło, nawet piecyk. Nie pamiętam wszystkich szczegółów, ale miejsce wyglądało na opuszczone od paru tygodni – i to w pośpiechu, bo na stole wciąż leżała pozieleniała piętka chleba. Wszystko było zakurzone i dość marne, ale nie zniszczone. Parę minut się rozglądałyśmy – z jakiegoś powodu wolałyśmy niczego nie ruszać. Zaintrygowało nas drugie pomieszczenie. Przez otwór w suficie weszłam na strych – koleżanka mnie podsadziła i została na dole. Strych pełen był siana, ale znajdowała się w nim druga klapa, przez którą można było zajrzeć do sąsiedniego pomieszczenia. Z niejakim trudem uniosłam ją i zerknęła w dół – a tam mrok, trochę siana tu i ówdzie, między deskami przeciskało się słabe słoneczne światło, przez co jeszcze trudniej było stwierdzić, co się tam właściwie znajduje… Nie odważyłam się zejść na dół, tym bardziej że nagle coś poruszyło się w stercie siana. Bardzo cicho i bardzo szybko wycofałam się stamtąd.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Trzecie miejsce, które odwiedzałam swego czasu dość często, to opuszczona przez wojsko stacja radarowa, cyklicznie zamykana ze względu na imprezy paintballowe – potem przez wiele miesięcy natrafiałam z chłopakiem-narzeczonym-mężem na jaskrawo różowe, limonkowe i zielone rozbryzgi na ścianach, bardzo groźne i urocze jednocześnie.

Kiedyś wybrałam się tam z przyjaciółką z liceum – zaparkowałyśmy rowery przed wejściem do jednego z bunków i uzbrojone tylko w rowerową lampkę wkroczyłyśmy do środka. Kiedy próbowałyśmy rozeznać się z plątaninie korytarzy, dobiegł nad odgłos dzwonka… ktoś stał przy naszych rowerach i próbował wywabić właścicieli. Kiedy bardziej zaskoczone niż zlęknione ruszyłyśmy w stronę wyjścia, zobaczyłyśmy dwóch żołnierzy – co tu robili, nie wiem, chyba co jakiś czas sprawdzają, czy ktoś się na forty nie zabłąka. Okazało się, że są tak samo jak my zaintrygowani bunkrami i opuszczonymi budynkami. Niestety, brak solidnych latarek uniemożliwił nam dokładne sprawdzenie wszystkich pomieszczeń. Za dużo było dziur w podłodze, które mogły mieć zarówno pół jak i pięć metrów głębokości. Powiem Wam, że to było lato, ale w bunkrze było zimno, chyba z 14 stopni, pachniało wilgocią i rdzą, a ciemności panowały absolutne. Po parunastu minutach, kiedy z zewnątrz nie docierał nawet najdelikatniejszy promień światła, postanowiliśmy wrócić na światło dnia.

W fosie przepływającej przez forty – muszę kiedyś prześledzić jej trasę – leżała kiedyś wściekle niebieska beczka. Mocno nas to zirytowało – widzieliśmy lodówki w stawach, telewizory w parkach, rzeczy absurdalne i wielkie, a wywiezione tak daleko, że aż wierzyć mi się nie chce, że nie było bliżej kontenera na śmieci. W mojej wyobraźni beczka wypełniła się radioaktywnymi chemikaliami, które zamienią całą okolicę w Czarnobylski las pełen pomutowanych wiewiórek i świecących w ciemności grzybów, a mieszkańców w dzikich tubylców polujących na brygady ratunkowe… Omijaliśmy ów śmiercionośny przedmiot szerokim łukiem, a we mnie narastała jednocześnie pociągająca i straszna wizja zagłady okolicy.

Po paru dniach beczka zniknęła, a las jak stał, tak stoi, z każdym rokiem tak samo fantastyczny.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Las to nie jest bezpieczne miejsce 😉

Nie znając kodeksu haikyowców, który mówi, że nie wolno naruszać spokoju tych miejsc i każda rzecz, najdrobniejszy listek, powinna pozostać tak, jak ją znaleźliśmy, postępowałam dokładnie według tego przykazania. Nigdy nie kusiło mnie, by brać cokolwiek na pamiątkę – odzywał się we mnie magiczny lęk przed starymi miejscami, w których żyją duchy i małe bóstwa, i nigdy nie wiadomo, co jest kotwicą, która je w tym miejscu trzyma. Zabierając do domu kamień, ryzykowałabym, że ściągnę istotę do siebie… Wątpię, by współczesne mieszkania były przyjazne dla ubożąt czy skrzatów.

Z drugiej strony… czym wytłumaczycie, że czasami w nocy lodówka strzyka i coś się w niej przesuwa? Albo że komputer bez powodu się wygasza – a przecież jest podłączony do zasilania. Nagle z kranu pocieknie woda. Buty wypadną z półki. Mam takie swetry, które zawsze są pogniecione, zupełnie jakby coś malutkiego uwielbiało w nich spać, jak w gniazdku… Na blacie kuchennym zawsze leży trochę jedzenia – resztki z obiadu, które są za ciepłe, by wstawić je do lodówki, kawałek ciasta, w kubku resztka herbaty.

A potem rano jest tego jakby trochę mniej.

____________

Dziękuję Patrycji za użyczenie mi książki pani Bator 🙂

Dziękuję K. za użyczenie jej zdjęcia 🙂

Niektórzy twierdzili, że chatka służyła góralom wypasającym owce jako tymczasowe schronienie, ale specjalnie zostawiłam Wam tę informację na koniec.

 

2 komentarze

  1. Ja mam sporo opuszczonych miejsc w okolicy, najbardziej znane to chyba ruiny HPR Porąbka-Kozubnik (https://www.google.pl/search?q=hpr+por%C4%85bka+kozubnik&source=lnms&tbm=isch) i Stalownik (https://www.google.pl/search?q=stalownik&source=lnms&tbm=isch), ale jest jeszcze sporo innych wartych uwagi miejsc w okolicach Jezioro Żywieckiego. Beskid Mały i Śląski pełen jest ciekawych miejscówek i jaskiń 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *