Ogniem i magią – rzecz o pewnej książce

okladka_obietnica-krwi

Jest taki typ fantasy, który na własny użytek nazywam fantasy militarnym. Definiuję go następująco: w fikcyjnym świecie, osadzonym najczęściej w klimatach późnego Średniowiecza lub Renesansu, rozgrywa się jakiś konflikt. Nic nowego, fantasy żyje wojną totalną, a ścierające się armie są doskonałym tłem dla pokazania dramatów bohaterów. Tyle że w fantasy militarnym bohaterami są całe oddziały, a bitwy i polityka stanowią oś książki. Nie mamy tutaj maszerujących mas orków obserwowanych przez skrytych w cieniu Frodo i Sama, a raczej sierżanta i jego adiutanta, rozmawiających o zbliżającej się potyczce. I, oczywiście, sama walka zajmuje zdecydowanie więcej miejsca niż w klasycznej pozycji fantasy. Do książek tego typu zaliczam m.in.  „Bohaterów” Joego Abercrombiego , cykl o Czarnej Kompanii Glena Cooka, Malazańską Księgę Poległych Stevena Eriksona, Pieśń Lodu i Ognia George’a R. R. Martina,  a z polskich autorów np. „Pomnik Cesarzowej Achai” Andrzeja Ziemiańskiego (ale już nie cykl o Achai).  Ostatnio do powyższego spisu dołączyła trylogia o prochowych magach Briana Macclellana. I stawiam go na pierwszym miejscu obok „Bohaterów”, których uważam za jedną z najlepszych książek fantasy, nie tylko w kategorii militarnych (o czym w innym poście).

Dlaczego? Nie będę zdradzać Wam fabuły, która, jak na fantasy militarną przystało, pełna jest politycznych intryg, zaskakujących zdrad, bitew pozornie przegranych, pyrrusowych zwycięstw i soczystych postaci, które w sytuacji zagrożenia życia dokonują rzeczy niemożliwych. Wszystko to jest, i to na bardzo dobrym poziomie. W swej recenzji skupię się na powodach, dla których uważam, że cykl ten jest wart uwagi.

Po pierwsze – magia

Zaryzykuję stwierdzenie, że nie spotkałam się do tej pory z tak klarownie wyjaśnioną, ale nie pozbawioną elementów mistycznych, koncepcją magii. Wszystko zostało opisane w sposób bardzo przystępny – za pomocą rozmów bohaterów i opisów ich działań. Tym samym autor oszczędził nam tyrad odnośnie pochodzenia magii czy jej wyglądu (nie ma tu żadnych nici mocy, sfer magii, aur światłości i innych mało oryginalnych zjawisk. Zresztą, po Trylogii Zimnego Ognia C. S. Friedman moc zawsze będzie dla mnie wyglądała jak fae). W świecie McClellana istnieje podział na zwykłych ludzi, Zdolnych, Uprzywilejowanych i Naznaczonych, czyli prochowych magów. Nie sprowadza się to tylko do mierzalnej w intuicyjny sposób mocy magicznej czy umiejętności szerzenia mayhemu. Zdolni po prostu mają jakieś talenty – a to genialną pamięć (Adamat), a to brak potrzeby snu (zdolność jednego z najfajniejszych bohaterów, Olema), więc nikt nie nazywa ich magami. Do takowych zaliczają się raczej Uprzywilejowani – elitarni magowie o nieludzkich mocach, władający żywiołami, za pomocą białych rękawic sięgający do Nieświata, który jest odpowiednikiem Umbry i zaświatów, oraz Naznaczeni, magowie-żołnierze, czyli tytułowi prochowi magowie. Gdzieś tam przewijają się też starożytni arcypotężni Uprzywilejowani, mocą dorównujący bogom, oraz niezwykła towarzyszka jednego z bohaterów, przypominająca bardziej szamankę niż maga.

Po drugie – konsekwencja

W świecie McClellana każda postać wykorzystuje swoje umiejętności tak dobrze, jak tylko umie, i tak często, jak mu/jej na to pozwalają okoliczności. A trochę tego jest. Prochowy mag, wąchając proch niczym tabakę, wpada w swego rodzaju trans, w trakcie którego jest szybszy, silniejszy, poza tym posiada umiejętności strzelca wyborowego, potrafi podpalić proch w strzelbach wroga, rozsadzić mur etc. (trochę za mało zaznaczona jest kwestia uzależnienia od prochu, ale został mi jeszcze trzeci tom do przeczytania, więc może będzie tego więcej). McClellan pamięta o wszystkich umiejętnościach swoich bohaterów i jak tylko nadarza się okazja, daje im możliwość wykorzystania ich. Nie ma więc drażniących mnie w innych pozycjach fantasy wymówek w stylu „nie mogę użyć zdolności zniszczenia budynku, bo się boję efektu, więc zamiast tego usiądę na dupie i będę wspierać innych duchem”, albo „oh, ah, demony we mnie mogą się obudzić, jeśli użyję miecza-rozwalacza-wszystkiego, by uratować życie przyjaciela”. Uprzywilejowani się, delikatnie mówiąc, nie obcyndalają. W drugim tomie jest świetna scena szturmu na budynek, w którym przetrzymywane są osoby ważne dla jednego z bohaterów. W walce biorą udział Uprzywilejowani i to, co robią, jest straszne. Nie będę zdradzać szczegółów, ale to trochę tak, jakby potraktować komara strzałem z dubeltówki.

Po trzecie – umiar

Co jeszcze podoba mi się w trylogii prochowych magów? Fakt, że to trylogia. Tak, wiem, niewiele ma to wspólnego z fabułą, ale znacznie przekłada się na jakość (vide Martin i jego to-już-naprawdę-ostatni-tom Pieśni Lodu i Ognia). Nie uświadczycie nic nie wnoszących dłużyzn, niepotrzebnych wątków, zbędnych bohaterów, scen, które zdają się istnieć tylko po to, by autor pofolgował własnym warsztatowym zachciankom (a teraz zafunduję Wam kilkudziesięciostronicowy opis tortur Richarda Cyphera).

Trzy tomy i koniec. Chwała McClellanowi za to!

Jeden komentarz

  1. Autorka chyba zignorowala fakt, ze ta ksiazka to debiut. Mcclellan to pupilek Sandersona i jego styl meczy tak samo, jesli nie bardziej, ogolnie zieeew…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *