O tym, dlaczego warto obejrzeć serial „The Expanse”, pisałam tutaj. Pierwszy sezon można zdobyć na blu-rayu albo obejrzeć na Netflixie, a nowe odcinki drugiego są właśnie wyświetlane w USA, w każdą środę. Jak już uprzedzałam, klimat Przestworu odpowiadał mi tak bardzo, że postanowiłam zajrzeć do książki, i to o niej (czy raczej nich) będzie poniżej mowa…
W Polsce pierwszy tom cyklu – „Przebudzenie Lewiatana” – wydała w 2013 roku Fabryka Słów, podstępnie rozbijając go na dwa tomy. Niestety, specyfika naszego rynku jest taka, że w normalnym kanale dystrybucji dostępny jest w zasadzie tylko ten drugi, pierwszego trzeba szukać w antykwariatach czy na Allegro, w odpowiednio wyższej cenie. FS póki co kolejnych tomów nie zapowiedziała. Recenzje polskiej wersji językowej nie zostawiały suchej nitki na tłumaczeniu, więc postanowiliśmy z Lubym ściągnąć wersję anglojęzyczną – pierwsze trzy części sagi otrzymaliśmy w cenie jednej w języku polskim.
Książkę czyta się bardzo przyjemnie. Autorzy podzielili się protagonistami, których historię poznajemy naprzemiennie. I tak w „Przebudzeniu Lewiatana” Franck opowiada losy Holdena, byłego oficera floty kosmicznej Ziemi, zaś Abraham rozwija postać detektywa Millera. Dzięki temu zabiegowi historię poznajemy z różnych perspektyw, a przy tym nie traci ona na przejrzystości ani dynamice.
Trzeci sezon
Wraz z początkiem wiosny, ptaki przyniosły dobre wieści: powstanie trzeci sezon „The Expanse”! Po tym, jak rewelacyjnemu, jedynemu w swoim rodzaju westernowi sci-fi -„Firefly’owi”- ukręcono brutalnie główkę po zaledwie jednym sezonie, drżę ze strachu o przyszłość innych lubianych seriali. Tymczasem „The Expanse” nie przyciągnęło zbyt wielu widzów (premierowo jakieś 600 tysięcy w grupie wiekowej 16-49 na kanale SyFy). Show podratowała widocznie globalna widownia Netflixa.
Franck stworzył świat i znakomitą część ogólnych założeń scenariusza, a Abraham, bardziej doświadczony jako pisarz, szlifował całość i dbał o budowę napięcia. W kolejnych tomach przybywa postaci, ale na szczęście panowie nie przegięli (jak dotąd) i jeszcze nie poszli w ślady Georga R.R. Martina, który tak rozwodnił swoją Grę o Tron, że nie mam już ochoty po nią sięgać.
Tu pojawia się pierwsza istotna różnica między książką a serialem – ten drugi niejako scala dwie pierwsze książki, wplata postacie pojawiające się dopiero w drugim tomie do treści z „Przebudzenia…”, a niektóre wątki wycina. Dzięki temu poznajemy rewelacyjną Chrisjen Avasaralę, twardą panią polityk z Ziemi, już na początku pierwszego sezonu. Dopisane sceny świetnie uzupełniają całość i są zgodne z charakterem postaci, jaki znam z książki. Filmową panią polityk gra Shohreh Aghdashloo i jest na tyle wyrazista, że cały czas miałam ją przed oczami przy lekturze fragmentów książki poświęconych Chrisjen. Podobnie z Bobbie Draper, której historia w filmie zostaje uzupełniona o wydarzenia sprzed kryzysu na Ganimedesie.
Bohaterów łatwo jest polubić w obu wariantach, aczkolwiek po lekturze „Przebudzenia…” nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że są oparci na postaciach z czyjejś gry rpg… Coś takiego było w konstrukcji grupy i ich wzajemnych relacjach. Myślałam, że to złudzenie, dopóki nie doszukałam się rozległego artykułu na temat serii i okazało się, że rzeczywiście u jej podstaw leżała kampania, jaką Ty Franck prowadził, między innymi, dla samego Georga R.R. Martina…
Książki mają względem serialu tę przewagę, że nieco dokładniej tłumacza technologię stosowaną w świecie XXIII wieku, ale bez przesadnego zagłębiania się w szczegóły, czy tworzenia sztucznych koncepcji, w jakich lubuje się na przykład Dukaj (skądinąd, bardzo przeze mnie lubiany). Taki przywilej papierowego medium – więcej przestrzeni może być poświęcone na ciekawe tło polityczne, a także na historię bohaterów. Dzięki temu wiadomo, z jakiego powodu pokłady statków są ustawione prostopadle do napędu, czemu służą gigantyczne lustra nad Ganimedesem albo dlaczego Jim Holden ma trzy matki i pięciu ojców. Serial z konieczności dużo przemilcza i dużo upraszcza.
Warto zaznaczyć, że mimo dodatkowych opisów akcja nigdy nie zwalniała w stopniu, który pozwoliłby mi na dłużej odłożyć książkę – błyskawicznie pochłonęłam tom za tomem, łapiąc oddech dopiero przy piątym (w oczekiwaniu na kuriera…). W przypadku cyklu „The Expanse” okładkowe reklamy (tzw. „cover blurbs”) nie kłamią – książka jest tak bliska hollywoodzkim filmom akcji, jak tylko to możliwe. Powinni jeszcze byli dodać: „tylko jest mądrzejsza”.
Serial zmienia milion szczegółów, wywraca wątki do góry nogami, ale póki co trzyma ogólny kierunek wyznaczony przez Francka i Abrahama. W połowie drugiego sezonu zaczyna się większe cięcie oryginału, a relacje między bohaterami są bardziej napięte, niż w książce, jednakże jeszcze nie złapałam się na myśli „to się nie mogło wydarzyć”! Niektóre zmiany wychodzą nawet historii na lepsze – na przykład zagłębienie się w wewnętrzną politykę OPA, wzorowanej na Irlandzkiej Armii Republikańskiej organizacji Belterów (Pasiarzy?).
Dla kogo jest The Expanse? Cykl nie jest tak mocny jak „Hyperion” Dana Simmonsa, to nie „Diuna” Franka Herberta ani nawet cykl „Wspomaganych” Davida Brina. Jest przede wszystkim znakomitą, przygodową fantastyką naukową, z ciekawym scenariuszem i postaciami bohaterów, których nie sposób nie lubić (często nawet tych złych). Myślę, że spodoba się wszystkim, którzy lubili „Firefly’a”, a nawet „Battlestara Galacticę.” Polecam serial i książki.
Źródło zdjęć: Strona serialu na Syfy.com.
Okładki książek za witryną Jamesa S.A. Coreya oraz witryną wydawcy, Orbit.