Czasami tak jest, że coś bardzo nam się podoba, zachwyt przewyższa wszystko, czego do tej pory w tej materii doświadczaliśmy, ale jak przyjdzie do opisu wrażeń, brakuje słów. Chcąc wyrwać się z szablonu przewodników turystycznych, ale też unikając podejrzanych metafor, szukamy właściwej metody opisu. Metody dalekiej od grafomańskiej poezji, ale bliskiej sercu. Metody szczerej, ale wyzbytej hermetyczności. Szukamy sposobu, by podzielić się z innymi tym, co wartościowe i godne uwagi każdego, na kim nam zależy.
Tak właśnie mam z tegorocznym obozem tai chi w Rozłogach. Pomysłodawcami i organizatorami są Kamila i Mariusz z TAI CHI Szkoły Taijiquan Mariusza Sroczyńskiego. Tak bardzo chcę podzielić się z Wami moimi wrażeniami, ale jeśli zacznę pisać, że doświadczyłam zupełnie innego stanu świadomości i dotknęłam spraw, które do tej pory znajdowały się poza moim pojmowaniem, to albo pomyślicie, że byłam na haju, albo uznacie, że wplątałam się w sektę :-).

Brama wejściowa, a za nią…
Z drugiej strony… to tak jak z całym tai chi. Albo spróbujesz poznać i zagłębić się w nim, akceptując je jako sztukę walki przekładającą się na sztukę (dobrego) życia, albo skreślisz na podstawie wyobrażeń opartych na skromnych obserwacjach „tych dziwnych ludzi wykonujących w parku powolne ruchy”. Ja nic nie narzucam, a moje intencje są czyste.

Główna aleja biegnąca między domkami.
Droga nr 65 z Białegostoku w kierunku Bobrowników biegnie przez na wpół dzikie, na wpół wiejskie okolice. W pewnym momencie skręcasz prosto w las i wąską dróżką jedziesz jakiś kwadrans. W głębi Puszczy Knyszyńskiej, na sporym terenie znajduje się CKB Rozłogi – urocze drewniane domki w otoczeniu bujnych krzewów i kwiatów, basen oraz mnóstwo miejsca do treningów. To tutaj przeżyłam magiczne dziesięć dni – i dziewięć bardzo krótkich nocy. Już od pierwszych treningów chodziłam jak pod wpływem najszlachetniejszej kawy – spałam po 4-6 godzin dziennie, co w warunkach wielkomiejskich szybko by mnie wykończyło. Połowę dnia opiekowałam się Młodą Damą, która niezmordowanie pomykała na hulajnodze, druga połowę zajmowały mi treningi. Załapałam się też na kilka treningów nocnych.

fot. Celestyna Król
Zajęcia u Piotra znałam i wiedziałam, że mogę spodziewać się esencji bojowego tai chi. Doceniam cierpliwość jego i współuczniów, którzy co i raz zderzają się z moim uporem. Bojowy aspekt tai chi to jedna z najtrudniejszych, najbardziej frustrujących, ale jednocześnie najbardziej satysfakcjonujących rzeczy, z jakimi zetknęłam się w moim życiu.
Poza tym miałam okazję prawie nabawić się odcisków podczas treningów z szabli. Doszło do ciekawej wymiany ciosów z Jackiem, za co jestem mu bardzo wdzięczna. Dość szybko nas rozdzielono, ale nie ma takiej rany, która by się nie zagoiła. Nieoficjalnym hasłem obozu było: ból nie istnieje, prawda?

Fot. Amorelove
Dzięki Anastazji i Tomkowi dowiedziałam się, jak bardzo umysł jest w stanie kontrolować ból (wspomniane przeze mnie nieoficjalnie hasło obozu: ból nie istnieje), i że medytacja jest koszmarnie trudna.
Ale też – że przy odpowiednim nastawieniu i skupieniu można, wpatrując się w świecę, powędrować za jej powidokiem bardzo daleko wgłąb własnej duszy. Uczucie, jakie mi towarzyszyło, to coś pomiędzy fascynacją i lękiem wynikającym z obcowania z dziwnością całej sytuacji. Ciało tak dalece przeciwstawiało się umysłowi, a czasami tak łatwo uruchamiało nowe ogniska bólu, że pod koniec myślałam, że zwariuję. Trudno mi orzec, czy wyszłam z medytacji bardziej zmęczona na umyśle, czy na ciele.
Na pewno byłam skołowana, ale też czułam dziką satysfakcję nie wiadomo z czego.

Fot. Celestyna Król
Byłam wykończona, ale jednocześnie pootwierana na wszelkie nowe doznania. To tak jakby ktoś wskazał mi ćmę ukrywającą się na pniu drzewa. Maskujące barwy skrzydeł powodowały, że w ogóle nie zdawałam sobie sprawy z jej obecności. Teraz nie jestem w stanie jej nie dostrzegać.
Albo jakby ktoś rzucił światło na zakamarki pokoju wiecznie ukryte w cieniu. Nagle cały pokój zmienia kształt i przeznaczenie. I nawet jeśli na powrót zgaśnie światło, obraz całości pozostaje w naszym umyśle.

Fot. Celestyna Król
W końcu też, po pięciu latach praktyki, w pełni doceniłam ćwiczenia medytacyjno-oddechowe qi gong (chi kung). Dotarło do mnie, jak wielkie znaczenie ma prawidłowy oddech. Jasne, powtarzano mi to od lat. Już w podstawówce przypominałam sobie, jak wygląda oddech przeponą, potem na zajęciach z jogi na studiach próbowałam przestawić się na pełniejszy oddech, a jednak dopiero na zajęciach z Joshem w pełni doceniłam jego znaczenie.
Dodatkowo zajęcia u Josha po raz kolejny zwróciły moją uwagę na siłę powięzi, która potrafi przeciwstawić się wszelkiemu fizycznemu oddziaływaniu.
Po takich przygotowaniach wieczorno-nocne (do trzeciej nad ranem) imprezy to było prawdziwe flow – plus dwa intensywne sabaty czarownic, podczas których świat po prostu nie istniał (dzięki Wam, moje Kochane Czarownice!). Jak starczyło sił, spędzaliśmy czas pod rozgwieżdżonym niebem, rozmawiając o wszystkim. Wszystkiemu towarzyszyło wieczne uczucie głodu – głodu ludzi, ruchu, śmiechu. Na obóz zjechało tyle fantastycznych osób, że wprost nie mogłam się z nimi nagadać. Pogubiłam się w rachunkach, kto czerpał energię, a kto ją dawał. Zawrót głowy i czyste szaleństwo – Rozłogi są takim tyglem qi, pulsującym wirem energii.

Ranafe na zajęciach – pełnia szczęścia!
Oczywiście, obóz składał się też z dynamicznych zajęć, bardziej nacechowanych elementem yang. Seweryn zafundował każdej grupie półtorej godziny wycisku z kijem oraz pełne energii zajęcia z capoeiry. Podobało mi się zwłaszcza starcia w kole oraz momenty, gdy zamiast niezbornej wymiany ciosów przeciwnicy prowadzili dialog. Seweryn powtarzał „rozmawiajcie ze sobą” i zastanawiam się, czy zdawał sobie sprawę, jak bardzo było to w duchu tai chi.

Trening u Seweryna
Natomiast u Marty doświadczyłam ciekawego połączenia jogi i fitness. Marta co i raz zwracała nam uwagę na uśmiech – co w moim przypadku sprowadzało się do zaciskania zębów przy co trudniejszych pozycjach -, ale tu znowu decydujące okazało się nastawienie. Kiedy odpuściłam i spróbowałam po prostu płynąć w ruchu, uśmiech był szczery i wynikał z zadowolenia. Bo mi się udało.
Najbardziej cenię sobie chwile najtrudniejsze, takie, w których dokonują się w człowieku małe, osobiste przełomy. Ja miałam takich kilka – kiedy Josh przekonywał nas, byśmy polubili swoje ciało, ponieważ potrafi ono dokonać rzeczy niezwykłych. Proste stwierdzenie: „cieszę się, że tu jesteś” wypowiedziane do samego siebie. Jakże to inne od technik polegających na katowaniu swojego ciała – i nie chodzi mi o wycisk fizyczny, a podejście do tego, co robimy. Siłowanie się z sobą, walka napędzana chęcią pokazania innym, że potrafimy. Takie to w małostkowe i, w gruncie rzeczy, smutne. Zdałam sobie sprawę, jak bardzo takie podejście jest destrukcyjne. Tak jakbyśmy byli swoim największym wrogiem.
A przecież wystarczy zaakceptować siebie tu i teraz. Nie skupiać się na bólu, nie walczyć z nim – opływać go jak fala opływa skałę. Proste, a takie trudne. Różne blokady, mury, sztucznie wzniesione bariery powoli załamywały się pod ciężarem fali ciepłych uczuć. Miałam wrażenie, że opuściłam obóz silna jak nigdy dotąd, ponieważ doświadczyłam swojego ciała w pełni.

Fot. Marta Pociejewska
Oczywiście, Tomek, Anastazja, Seweryn, Marta i Josh to nie byli jedyni prowadzący. Żałuję, że znowu nie załapałam się na żadne zajęcia u Radka i Mariusza, ale tak to jest, jak chodzi się w kratkę – wybaczcie, Panowie!
Na koniec… no właśnie, dziesięć dni minęło błyskawicznie. Przy pożegnaniu był śmiech przez łzy, bo niektóre osoby zobaczę za pól roku albo dopiero na następnym obozie (naprawdę, nie rozumiem, co ich jeszcze trzyma w Londynie ;-). Bo przyjdzie mi cały rok karmić się rezerwą dobrego humoru i wspomnieniami tego, co przeżyłam.
Uważam, że każdy powinien mieć swoje Rozłogi. Przynajmniej raz na życie 🙂
Adres szkoły : http://szkolataichi.com/
Adres Rozłogów: http://www.ckbrozlogi.pl/
Zdjęcia dzięki uprzejmości: Amorelove, Celestyny Król i Marty Pociejewskiej.
Nasze Rozłogi… Za każdym razem (kiedy w nich uczestniczę) są jeszcze ciekawsze i głębiej do mnie docierają. Zaraz po naszym wyjeździe przybywała grupa dzieci. Ależ musiały się fajnie zanurzyć w śladach naszej energetycznej działalności. Mam nadzieję, że były zadowolone. 🙂
Pewnie nie spały po nocach i nieźle dały opiekunom w kość 😉
A ja dziękuję przyjęcie do niezwykłego grona Czarownic, którego szukałam od jakiegoś czasu, w którym poczułam się cząstką czegoś ogromnego, spotęgowanego energią każdej z nas … 🙂
Nie mogę się doczekać kolejnych Tai Chi Sabatów 😉
To ja dziękuję!
A jeśli chodzi o kolejny zlot – po prostu trzeba czekać na odpowiedni moment. Czegoś takiego nie da się zaplanować.