Fajne, irytujące, proste i koszmarnie trudne – czyli Tai Chi wg Ranafe

Jakiś czas temu, przy okazji pokazu tai chi oraz obozów sportowych, w których brałam udział, napisałam kilka artykułów poświęconych tej sztuce walki. Spotkały się one z bardzo ciepłym przyjęciem. I to nie tylko osób, które znają tai chi.

Dziś postanowiłam opowiedzieć Wam, na czym polega nienazwana trudność w tai chi chuan. Co jest dla mnie fenomenem, olśnieniem i największą wartością, a co spędza mi sen z powiek i powoduje, że są takie aspekty, których najchętniej bym uniknęła. I takie treningi, które wolałabym opuścić.

Niektóre fragmenty artykułu powstały parę miesięcy temu przy okazji nauki do egzaminu, a ponieważ za tydzień wracam na treningi, przyda się odświeżenie.

28028670836_57331c78e2_z(1)

Zdjęcie z pokazu tai chi w warszawskich Łazienkach. Fot. Piotr Galuhn.

Z tai chi, które od września będę zgłębiać siódmy rok, jest tak, że im dalej zajdziemy, tym jest ciężej. Zostało to pomyślane tak, że mamy łatwe początki (pierwsze pół roku) i szalenie trudny etap środkowy. Jak jest dalej, nie wiem, bo wciąż jestem na etapie raczej poznawania nowych rzeczy niż rozwijania starych. Zakładam, że na dalszym etapie jest przyjemnie i  w ogóle super – tego się trzymajmy, jakiś cel trzeba mieć (i dobrze by było, żeby był on miły).

Tai chi jawi mi się jako sztuka, w której nigdy nie będziemy pewni, że mamy opanowane podstawy, ponieważ droga w tai chi wygląda tak, że do podstaw dążymy.

Brzmi to absurdalnie, ale posłuchajcie. Najpierw poznajemy kroki i synchronizujemy je z ruchami rąk i tułowia. Tańczymy. Pływamy w powietrzu. Razem z ciosem robimy wydech, zaokrąglamy plecy, by zagłębić się, osadzić w postawie. Przenosimy ciężar ciała podczas pchnięcia, uczymy się wyprowadzać siłę z bioder, ze stóp, z ziemi.

Wzrok, początkowo nerwowo podążający za ruchami kończyn, zaczyna powoli uspokajać się, zespajać. Koncentrować. A pod koniec osiąga stan delikatnego rozproszenia. Widzimy wszystko wokół nas. Dążymy z usilnej koncentracji do uważności (nie po porostu skupionej uwagi, to słowo, dla mnie początkowo dziwnie brzmiące, w istocie dobrze oddaje idealny stan).

A w końcu – ruchy ciała są minimalne, bo tak naprawdę chodzi o to, by jak najmniej się poruszać. Najsilniejszy cios zadany ręką bez użycia mięśni ramion – krótki skręt bioder. Zamiast zblokowania ciosu – prześlizgnięcie się po nim i przekierowanie gdzie indziej. Proste, krótkie ruchy, wykonywane tak, by nawet oddech zanadto nie przyspieszył.

27823014940_55896e75eb_z

Kiedy obserwuję najbardziej zaawansowane osoby, widzę, że nawet nie mrugają nerwowo. Przed nimi może stanąć człowiek nabuzowany jak buchaj, ale po nich to spływa.  Adept tai chi jest nieuchwytny i obojętny, ale nie obojętnością zimnego, wyniosłego wojownika, ale mędrca, który tak naprawdę nie chce niczyjej krzywdy. Ale wie, jak krzywdę wyrządzić ;-)Ruchy są krótkie, szybkie, precyzyjne. W ruchach mistrzów zawarte są same podstawy, ale w idealny sposób zastosowane.

Czasami tai chi kojarzy mi się z naukami Jedi  (tak, jestem freakiem, wiem ;-). W trakcie wieloletniego treningu Jedi uczą się nie tylko, jak wygrać, ale przede wszystkim, kiedy ustąpić. I że wycofanie się z konfliktowej sytuacji czasami jest mądrzejsze niż walka do samego (smutnego) końca. Nie każda droga do zwycięstwa jest dobra. A już na pewno nie droga za wszelką cenę. Wiem, że zabrzmiało to trochę jak Coehlo, ale czasami trzeba sobie powtórzyć truizmy.

Z cyklu Gwiezdnych Wojen, ale też z Diuny Franka Herberta pamiętam rozważania na temat natury strachu. Strach to emocja, której nie da się powstrzymać. Nie można jednak dopuścić do tego, by przerodził się w złość i gniew.  Myślę, że zdrowo jest, by czasami nas trochę napędzał, ale nie powinien nas przerastać i nami kierować w każdej życiowej sytuacji. W ogóle wszelkie gwałtowne emocje są w praktykach Jedi niemile widziane.

Kojarzy mi się to z podejściem do konfliktu adepta tai chi – pozwalamy, by agresja przeciwnika spłynęła po nas, nie przeciwstawiamy siły sile. I nie chodzi o banał w stylu: nie wolno tracić na sobą opanowania. Zbytnie skupienie się na sobie też nie jest dobre.

Tak jak Jedi, którzy mają wszystkie zmysły otwarte na moc, tak samo adepci tai chi muszą wsłuchać się w przeciwnika, w otoczenie. Świadomość adepta taichi rozszerza się daleko poza granice jego ciała. Czasami mam wrażenie, że wykonywanie formy tai chi jest smakowaniem otoczenia za pomocą całego ciała.

Na zdjęciu tego nie widać, ale był lekki spadek, stąd moje pozycje nie są tak niskie, jak bym mogła (albo chciała ;-).

Tai chi można ćwiczyć wszędzie, np. na szczycie góry. Tutaj: Równica.

To teraz czas na meritum: za i przeciw.

Tym, co mnie w tai chi zniechęca, jest wymóg pełnego skupienia. I myślenie. I wczuwanie się. Czasami po prostu nie mam siły myśleć i wsłuchiwać się w przeciwnika, nie mam ochoty uczyć się na własnych błędach, a już zwłaszcza wytrącają mnie z równowagi porażki podczas sparingów. Wolałabym wtedy szybką wymianę ciosów i jasną sytuację, jak na ringu. Bywa też, że w skupieniu przeszkadza mi mój charakter – jestem z natury niecierpliwa. Po takich gorszych dniach jestem rozgoryczona i wściekła, ale wiem, że największy żal miałabym do siebie, gdybym nie przyszła na trening. Bo wtedy byłoby to jak poddanie się. Przed pierwszym gwizdkiem.

A najbardziej lubię w tai chi indywidualny charakter ćwiczeń. To, że po paru latach każdy robi formę nieco inaczej – bo też każdy z nas ma inaczej zbudowane ciało, inne proporcje wagi do wzrostu, inny temperament. I wypracowywanie własnego stylu nie jest ani dobre, ani złe – jest naturalne i nikt, kto rozumie tai chi, nie powinien nalegać na wierne kopiowanie kogokolwiek. Lubię poszukiwać w tai chi swych własnych granic i przekraczać je, a jeśli to niemożliwe, dostosowywać formę do siebie.

Dla mnie wykonywanie formy tai chi, zwłaszcza pierwszej części, jest taką wizytówkę. Mówi o tym, jaka jest Twoja kondycja. Czy bliżej Ci do choleryka, czy do flegmatyka. Jak jesteś szybki. Czy jesteś tego dnia szczęśliwy. Czy lubisz to robić i czy rozumiesz choć trochę to, co robisz, czy może raczej jest to dla Ciebie prostym ćwiczeniem albo zwykłym szpanem.

Jak się dobrze przyjrzeć, widać, kto lubi być obserwowany i dodaje (czasami na siłę) różnego rodzaju ozdóbki, a kto po prostu wchodzi w formę miękko i lekko. Zupełnie jakby się po to urodził.

Czego sobie i Wam z całego serca życzę 🙂

_________________________________________________________

To nie są wszystkie moje przemyślenia na temat tai chi. Możecie oczekiwać więcej w przyszłości. Jeśli jednak czujecie niedosyt bardziej merytorycznych treści, spis książek i filmów na temat tai chi, polecam stronę: http://szkolataichi.com/

2 komentarze

  1. Fajny tekst ciekawe czy te rzeczy które są irutujace są wspólne dla wszystkich ćwiczących bo gdy się zastanowić to wszystkie te aspekty zniechęcające to walka z samym sobą. Co do stresu ja osobiście mam inne spostrzeżenie które swietnie przedstawia cytat z wiedźmina „Dobrze jest odczuwać strach. Odczuwasz strach, znaczy, jest się czego bać, bądź więc czujny. Strachu nie trzeba pokonywać. Wystarczy mu nie ulegać. I warto uczyć się odeń.” A wy co sądzicie ?

  2. Myślę, że coś w tym jest – człowiek w ogóle nie odczuwający strachu albo nie ma wyobraźni, albo ma takie ego, że przesłania mu ono przeciwnika. Oczywiście, mówimy o strachu w kontekście walki.
    Najtrudniejsze jest chyba wyczucie różnicy pomiędzy pokonywaniem strachu i poddawaniem się mu. Niby różnica jest oczywista, ale jednak bardzo trudna do dostrzeżenia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *