„i jakaś dziwna mię pochwyca
bez brzegu i bez dna tęsknica,
niewysłowiony żal…”.
K. Przerwa-Tetmajer
Nie jestem w stanie stwierdzić, co takiego pociąga mnie w górach. Za każdym razem, gdy spoglądam na Równicę, czuję tam jakąś obecność, która mnie przyciąga. Teraz, kiedy cienkie pasma chmur leniwie omywają zalesiony szczyt, czekam z niecierpliwością. Nie mam tak z Czantorią. Może dlatego, że pocięta jest kilkoma łysymi pasami ziemi, którymi biegną wyciągi. Jakoś psuje mi to odbiór góry. A może dlatego, że jest po prostu bardziej popularna i zawsze kogoś można tam spotkać? A przecież góra to miejsce, w którym spływa na nas oświecenie, miejsce, które bogowie i muzy lubią wybierać na swoją siedzibę. Ludzie nie powinni nic na jej szczycie stawiać.
Wokół wszelkich cudów natury narosło mnóstwo legend, ale żaden las, żadna rzeka nie cieszy się tyloma podaniami na jej temat co pojedyncza góra. Myślę, że wynika to z faktu, iż w dawnych czasach (i mam tu na myśli czasy, w których ukształtowało się najwięcej pierwotnych, żywych do dziś mitów) rzeki i lasy kojarzyły się bardziej pozytywnie niż góry. Wprawdzie potrafiły pokazać swe groźne oblicze: rzeki co roku zalewały osady, a zdradliwe wiry porywały nieostrożnych rybaków, zaś srogi Borowy potrafił napędzić stracha zbieraczom jagód i myśliwym; a jednak las i rzeka to były dwa główne źródła surowców potrzebnych do życia. I z tego powodu mniej przerażały ludzi w tych ciężkich czasach, gdy współżycie z przyrodą bardziej opierało się na pokornym dostosowaniu się do jej kaprysów, a wszelkie małe i większe bóstwa z niej czerpały swe atrybuty.
Piorun, drzewo, jezioro, wicher, rzeka, strumień.
Ważna była ochrona przed nimi, ale też zdobycie sobie ich przychylności, dlatego zjawiska owe występowały jako odwieczne atrybuty starych bóstw. Zabawnie jest zdać sobie sprawę, jak np. zmieniały się oblicza chrześcijańskich świętych – kiedyś Agata Sycylijka przede wszystkim chroniła przed ogniem (w tym przed ogniem Etny), Mikołaj przed wilkami, Apostoł Barnaba przed burzami, Florian przed powodzią, Genowefa przed suszą. Kto dziś prosi ich o wstawiennictwo w kwestiach przyrody i pogody? Jak się przejrzy listę atrybutów, widać, co dla współczesnego społeczeństwa jest istotne, bo oto Stefania jest patronką gier loteryjnych (kiedyś – poszukiwaczy skarbów), a od 2002 roku święty Izydor opiekuje się Internetem i programistami.
Natomiast góry to co innego. Od zawsze strach przed demonami i bogami, smokami i diabłami, które przesiadywały na szczytach i w licznych jaskiniach, walczył w ludziach z wiarą w ogromne skarby skryte w sercu gór. Do tego wątku nawiązał Tolkien kreując obsesję Thráina wokół Arcyklejnotu. Zresztą, wnętrze Ereboru okazało się idealnym legowiskiem dla ognistego Smauga nie tylko ze względu na skarbiec krasnoludów. Smok po prostu musi zamieszkiwać góry. W poszukiwaniu smoka w powieści Sapkowskiego bohaterowie zawędrowali pomiędzy szczyty górskie. Oczywiście, zarówno konfrontacja ze smokiem jak i strzeżony przez niego skarb nie były tym, czego się wszyscy spodziewali… ale schemat pozostał ten sam.
Nie potrafię stwierdzić, co takiego pociąga mnie w górze. Może moja sympatia dla smoków i dzielone z nimi uwielbienie dla miejsc niedostępnych, trudnych, odludnych? Nie wiem, czy wolę patrzeć na górę z dołu, porażona wielkością i majestatem, wspinać się nań, czy stać już na szczycie i chłonąć to, co widzę.
Bez względu na moje położenie, zawsze czuję wobec niej respekt. W literaturze często znajdujemy zwrot: „pokonać górę” albo „zdobyć szczyt”. A mi to jakoś nie pasuje. Te metafory kojarzą się z walką, z konfrontacją. A góra ma w dupie, czy wspinamy się na nią lekko, czy wypluwamy płuca gdzieś w połowie szlaku. Jak w ogóle można walczyć z czymś takim? Ten atawistyczny lęk przed obojętną na moje kruche ludzkie istnienie potęgą – to coś, co mnie napędza.
Pięknie o tym pragnieniu gór napisał Jan Szczepański w swych wspomnieniach: „Najpierw się chciało wejść na szczyt, by dotknąć nieba. I to już pozostało na całe życie – jakiegokolwiek nieba chcesz dotknąć, musisz wejść na sam szczyt, to znaczy pokonać swoją słabość, zmęczenie, zniechęcenie, musisz chcieć i potrafić. Piąć się mozolnie kamienistym zboczem lub brnąć w buczynowym liściu i wierzyć, że nagle las się skończy, wzejdzie łąka na grzbiecie i świat się otworzy daleki.”
Podczas mojego długiego pobytu w Beskidzie Śląskim sporo chodziłam po górach i okolicznych miastach (spośród których szczególnie do serca przypadł mi Cieszyn, o czym piszę tutaj). Czantoria, wyższa od Równicy, z trudniejszym podejściem, ale też z wyciągami, ma piękny widok na rozciągające się na północy Czechy, a przy dobrej pogodzie dojrzymy nawet Tatry Wysokie. Natomiast jeśli po wejściu na Czantorię i spacerze po szczycie wytężymy siły i miast zjechać wyciągiem, zejdziemy stromym szlakiem, będziemy mieli cały czas przed oczami rozległą panoramę Ustronia wspinającego się na Równicę.
Na samą Równicę wchodziłam kilka razy, ale podczas ostatniego pobytu tylko raz na sam szczyt. Zbocze Równicy usypane jest charakterystycznymi „piramidami”, czyli domami uzdrowiskowymi i sanatoriami, na pięknej łące usytuowany jest kompleks zdrojowy, a w 3/4 wysokości góry, tuż pod hotelem Belweder, znajduje się Leśny Park Niespodzianek, a zatem jest co poznawać. Równica jawi mi się jako taka bardziej gościnna góra – ale tylko do pewnej wysokości.
Tak więc góry to nie tylko wdrapywanie się na szczyty. Dobrym pomysłem na dłuższy spacer okazała się Dolina Białej Wisełki. Żeby się tam dostać, minęliśmy Wisłę, sztuczne jezioro Czerniańskie i zaparkowaliśmy w Czarnem, przy szkole, jakieś 200 metrów od krańcowego przystanku autobusowego. Droga wiosła między gęsto zalesionymi wzgórzami. Z prawej strony towarzyszyła nam Biała Wisełka, jedna z dwóch rzek, które tworzą źródło Wisły. Przymiotnik „biała” wziął się od spienionej na licznych progach wody. Rzeczka to mała, ale bardzo charakterna, a jej szum słychać z daleka.
Trasa kojarzyła mi się z maderskimi levadami, z tą różnicą, że droga była szersza i nie biegła wzdłuż zbocza góry.
Po jakimś czasie szum rzeki wzmógł się, nurt przyspieszył – był to znak, że jesteśmy blisko Kaskad Rodła. Nazwa nawiązuje do znaku Rodła, którym w 1933 roku oznaczano zjednoczenie ziem polskich od Bałtyku po Karpaty. Przedstawia on stylizowaną Wisłę.
Sam spacer wzdłuż Białej Wisełki jest urokliwy, ale dopiero widoki przy wejściu na Baranią Górę sprawiają, że człowiek odpływa. Przy dobrej pogodzie widać Milówkę i Koniaków jak na dłoni. Czasami myślę, że mogłabym mieć dom na stoku góry, co z tego, że wiązałoby się to z czasowymi problemami z wodą, prądem i innymi bzdurami, do których przyzwyczaiła mnie cywilizacja.
W mieście, w bloku, ze świadomością, ile osób mieszka obok, pod i nad nim, człowiek nie może być do końca sobą. Zawsze ustawia się w kontekście do ludzi, które są wszędzie wokół, o każdej porze dnia i nocy. Bo jeśli ich nie widać, to słychać, a nawet jeśli miejsce wydaje się opustoszałe, to zawsze gdzieś widnieją ślady bytności człowieka. A tak, daleko w górach, w lesie, można skupić się na sobie. Na Baranią górę wchodziłam z Młodą Damą i Lubym, ale zatopiona byłam we własnych myślach. Rozmowy podczas postojów były leniwe, inne. A czasami po prostu siedzieliśmy wokół siebie i trwaliśmy.
Było nam bardzo dobrze.
________________________________________________________
Cytat pochodzi z książki „Korzeniami wrosłem w ziemię” prof. Jana Szczepańskiego z Ustronia.