Jakoś tak mam, że im na dworze jest zimniej i ciemniej, tym częściej lubię się malować. Latem realizuję program minimum, po pierwsze dlatego, że makijaż mi spływa, a po drugie – przy kolorowych ubraniach, mocnym słońcu, oraz barwnej biżuterii makijaż wydaje mi się po prostu zbędny.
Tak więc w ramach walki z naprawdę fatalną jesienią wybrałam się na prezentację marki Estée Lauder do Douglasa w Arkadii. Od razu Wam się przyznam, że nie miałam do czynienia wcześniej z tą marką. Kiedyś tylko używałam ich podkładu, ale nie zrobił na mnie wrażenia. Ponieważ skończył mi się krem i tonik, postanowiłam skupić się na ich linii do pielęgnacji twarzy.
Na początku Ola, która doradzała mi w zakresie doboru kosmetyków i zrobiła makijaż, dokonała krótkiego zwiadu. Chodziło o to, by określić mój typ cery, rodzaj kosmetyków, których używam na co dzień. Najdłużej z całego spotkania zabrała nam rozmowa na temat pielęgnacji – zresztą, to był główny punkt mojej wizyty. Nigdy wcześniej nie stosowałam serum, a jak się później okazało, flagowy produkt Estee Lauder to właśnie serum regeneracyjne na noc – Serum Advanced Night Repair, które, wbrew nazwie, można stosować również na dzień. I zawsze przed kremem, jako że serum działa na głębsze warstwy skóry. Swoją drogą, Pati też bardzo mi owo serum polecała. Oczywiście, jak każdy sknera, nie używam dopiero co kupionego serum, tylko uparłam się, że zużyję moje stare.. tak już mam.
Ola opowiedziała mi też o wynalazku Koreańczyków – o ampułkach kosmetycznych. To to, co wygląda jak żelowe pigułki z odrywaną końcówką. Wierzcie mi lub nie, ale byłam pewna, że należy je połykać… i popijać jakimś zdrowym sokiem dla pogłębienia efektu XD. Skład mają jakiś obłędny i w założeniu efekty mają być cudne, ale stwierdziłam, że 500 zł za butelkę ampułek mającą starczyć na pół roku trochę przekracza mój budżet. Poza tym, ponieważ mam skórę wrażliwą, stosuję zasadę, że wprowadzam jeden nowy kosmetyk na raz, a teraz postanowiłam zainwestować w serum. Swoją drogą, dostałam dwie ampułki do przetestowania, więc już szykuję sokowirówkę ;-).
Jeśli chodzi o Koreanki, o ich podejściu do makijażu i pielęgnacji słyszałam już wcześniej – tzw. layering w demakijażu bardzo mi się podoba i stosuję go od jakiegoś czasu. Olejek do demakijażu firmy Lierac świetnie się sprawdza, poza tym staram się wykonywać nim przy okazji masaż twarzy (na obozie w Rozłogach mieliśmy z tego krótkie zajęcia). Lubię też olejek do włosów formy Biolove (polska firma ze świetnymi, niedrogimi kosmetykami, polecam!). W efekcie od dłuższego czasu nie używam odżywki i, prawdę mówiąc, wątpię bym do nich wróciła. Olejowanie do najlepsza rzecz pod słońcem jeśli chodzi o wzmacnianie włosów. A kiedy skończy mi się olejek, zamieram wypróbować nierafinowany olej kokosowy – szwagier przekonuje mnie, że poza smażeniem jest on idealny jako krem do twarzy, rąk i nie tylko. Akurat do rąk używam i polecam z całego serca scrub Salted Coconut firmy Lush, o której napiszę kiedyś oddzielny artykuł, bo po prostu ich uwielbiam – za podejście do ekologii i dystans (okazuje się, firma produkująca kosmetyki może mieć poczucie humoru). W skład kosmetyku wchodzi wiele naturalnych składników, ma wspaniały kokosowo-morski zapach i nie tylko usuwa wszelki niepożądany zapach (dobre po wszelkich pracach w kuchni) oraz dezynfekuje, to jeszcze nawilża skórę dłoni i wzmacnia paznokcie. Nie muszę po nim używać kremu do rąk.
Ale wróćmy do Estee Lauder. Najpierw standard – tonik złuszczający Perfect Clean, mimo zawartości alkoholu nie drażnił mnie, co niestety często mi się zdarza. Potem owo serum nie-z-tej-Ziemi, lekkie i nieodczuwalne na skórze, krem pod oczy Eye Advanced Night Repair, który dostałam w kosmetyczce, oraz zwykły krem. Miałam do wyboru dwa: Hydrationist oraz Day Wear. Nie byłyśmy pewne, który będzie lepszy, więc najpierw sprawdziłam na skórze dłoni, jak się wchłaniają. Okazało się, że ten drugi zostawił ledwie wyczuwalną tłustą warstwę, natomiast Hydrationist wchłonął się bez problemu – zdecydowałyśmy się na niego.
Podkład tej firmy nie pokonał mojego faworyta, czyli Météorites Baby Glow Guerlain (wypróbowany tutaj i używany przez całe lato), ale muszę przyznać, że miał bardzo ciekawe i ekonomiczne opakowanie – jak do pudru w kamieniu, a nie w tubce jak zazwyczaj. Zresztą, zobaczcie sobie zdjęcie Double Wear to Go .
Oczywiście, najtrudniejsze dla mnie jest zawsze dobranie cieni do powiek – mam głęboko osadzone oczy, więc nie chcę tego efektu pogłębiać mrocznymi cieniami. Ale przyznałam się Oli, że lubię fiolet… i powiedziała mi, że tak naprawdę każdy kolor jest dopuszczalny, o ile zostanie umiejętnie nałożony. Ola zrobiła mieszankę składającą się z trzech kolorów: Fearless Petal (17), Unrivaled (08) oraz Vain Violet (16). Niestety, zdjęcia robione komórką (mea culpa, następnym razem wezmę aparat) nie oddają kolorów, ale zapewniam Was, że mieszanka była ciekawa :-). Wprawdzie na co dzień wolę makijaż oczu typu nude, z racji na mocne brwi i rzęsy, oraz ciemne oprawki okularów, ale na wyjście wieczorem taki smokey eye w odcieniach fioletu jest jak znalazł.
Tusz do rzęs jak to tusz – dla mnie numero uno pozostaje In Extreme Dimensions firmy Mac Cosmetics albo, przy mniejszej ilości środków na koncie, Max Factor. Nie wiem, na czym to polega, ale ani tak nie wysychają, ani nie zbrylają się na rzęsach. Tusz Yves Saint Laurent, który kupiłam pięć miesięcy temu (przy okazji Douglas Beauty Street, o której możecie przeczytać tutaj ), już nadaje się do wywalenia. Z maskarą Maca tak nie miałam.
Nie było potrzeby robienia kresek, ale przy okazji mogę Wam zdradzić, że do robienia precyzyjnych linii najlepiej nadają się pisaki Milano. Nie wiem, może to kwestia wprawy, ale nigdy nie umiałam używać tych kretyńskich pędzelków. Jakby ktoś wymyślił pisaki do paznokci… to zostanę wierną klientką. Póki co, od roku nie kupuję lakierów, zwłaszcza że moja Mama robi świetny manicure 🙂 (szczegóły pod artykułem).
Na zdjęciu powyżej widać, że poza kremem, tonikiem i serum (mniejsze pudełeczko znalazło się tutaj przypadkiem, to jeden z gratisów) Ola namówiła mnie do błyszczyka… wprawdzie już jeden mam, Mama przywiozła mi bardzo ciekawy z Londynu, ale czy coś o nazwie Orchid Intrigue (470) może wyglądać nieciekawie? Nie ocenia się książki po okładce ani błyszczyka po pudełku, dlatego mimo że kolor w opakowaniu mnie nie powalił, postanowiłam zaryzykować. Okazało się, że na ustach wygląda świetnie. Kolor jest oryginalny, chłodny, ale jednocześnie naturalny. Tak btw, fachowo nazywa się to lakier modelujący usta – ponieważ łączy w sobie właściwości pomadki i błyszczyka.
Aha, wcześniej jeszcze Ola pokazała mi, jak szybko aplikować brązer i róż do policzków, oraz nałożyła trochę pudru Perfecting Loose. I muszę przyznać, że ten puder może być w przyszłości moim kolejnym zakupem . Może przy okazji jakiejś kolejnej Akademii? Kto wie?
________________________________________
Chciałam przy okazji podziękować Oli za przemiłą rozmowę 🙂
Jeśli chcecie wprowadzić trochę ożywienia w obszarze paznokci, zapraszam do Centrum Estetyki Ciała – proście p. Anię 🙂